W tak szybko zmieniającym się świecie, gdy już wszyscy wiemy, że będziemy zmuszeni do wielokrotnego przebranżowienia się w naszym życiu, spędzanie pięciu lat na jednej uczelni studiując jeden kierunek zaczyna tracić sens. Jak zatem uczelnie powinny się do tego przygotować i jaką rolę powinny zacząć odgrywać w świecie szybkich zmian?
W tym rozdziale postaram się przedstawić pomysły na rozwiązanie najistotniejszych problemów, z którymi muszą się dzisiaj mierzyć wyższe publiczne uczelnie techniczne:
- niż demograficzny, pogłębiany z powodu zmniejszającego się odsetka kandydatów na studia techniczne,
- finansowanie uczelni publicznych,
- zmieniające się oczekiwania studentów i społeczeństwa wobec politechnik,
- tempo rozwoju technologii, a opóźnienie tematów poruszanych na uczelniach,
- rola uczelni technicznych do odegrania w zmianach globalnego ładu w geopolityce
z unipolarnej na duo- czy multipolarną.
W badaniu „Strategiczne cele uczelni publicznych w Polsce według perspektywy Zbilansowanej Karty Wyników” z 2015 roku, w którym wzięło udział aż 57 rektorów, 73,7% z nich odpowiedziało, że najważniejszym celem strategicznym uczelni jest „Dostosowanie oferty kształcenia do rynku pracy”. Czy aktualna forma kształcenia wyższego w kraju odpowiada na potrzeby rynku pracy?
Nowa rola uczelni wyższych.
1. Rola uczelni technicznych jako ośrodka badawczego.
2. Rola uczelni technicznych jako ośrodka dydaktycznego.
3. Rola uczelni technicznych jako populizatorów nauki i technologii
4. Rola uczelni technicznych jako ośrodka doszkalającego.
Kursowanie w szczegółach
Nowa forma studiowania – Studenckie kursowanie
Nowa rola uczelni wyższych
Kilka luźnych myśli, obserwacji i pytań, które sobie zadałem na początek, ponieważ to one naprowadziły mnie na pomysł zaproponowania zmian:
1. Spadek liczby studentów (i ogólnie mieszkańców Zachodu) generuje sporo wolnych przestrzeni na uczelniach i wolnej kadry dydaktycznej. Superwyposażone laboratoria, będą stać (jeśli już nie stoją) puste, a całe ich wartościowe wyposażenie jest marnotrawione.
2. W prywatnych ośrodkach szkoleniowych po tygodniowym kursie zwykle studenci zapamiętują o wiele więcej niż ze szkoły. Po odbyciu kilku uzupełniających się kursów (brałem udział w takich projektach) każdy student zdobywa umiejętności posługiwania się narzędziami i programami bardzo pożądanymi na rynku pracy, a tym samym staje się wartościowym nabytkiem dla każdej firmy (która zaoszczędza już na starcie, nie musząc płacić później za te same szkolenia dla tego konkretnego pracownika).
3. Ja przez całe 5 lat studiów (7 semestrów stacjonarnie na Mechatronice i 3 zaocznie na Mechanice i Budowie Maszyn) miałem w sumie tylko 7,5 godziny obowiązkowych zajęć z sterownikami PLC, a moi kursanci w jednym tylko tygodniu szkolenia spędzają 30 godzin programując… Te proporcje są chyba dość istotnie zaburzone. Jestem świadomy, że jest to kolejny przykład anegdotyczny, ale wystarczający, aby zapalić pewne lampki w głowie.
4. W jaki sposób uczelnie mogą w istotny sposób przyczynić się do wzrostu gospodarczego kraju, a tym samym jego pozycji na arenie międzynarodowej, w epoce innowacji i „nauki przez całe życie”? Pamiętajmy, że przeciętny mieszkaniec Polski wchodzący na rynek pracy zmieni kilkakrotnie wykonywaną profesję, czy to z powodu automatyzacji jego stanowiska (robotyzacji i algorytmów AI), czy dla wyższych zarobków, w nowocześniejszych branżach.
5. W jaki sposób motywować obywateli do rozwijania swoich umiejętności, do nieustannego edukowania się, do „nadążania” za zmianami technologicznymi, aby wykształcić rzesze cennych w nowoczesnej gospodarce pracowników, a może nawet bardziej cenionych innowacyjnych przedsiębiorców?
6. Jeżeli w XXI wieku każda licząca się na świecie gospodarka powinna stawiać na innowację, to czy da się planowo wykształcić kreatywne społeczeństwo i dlaczego Izrael jest uważany za najbardziej innowacyjny kraj (z największą liczbą startupów przypadających na liczbę mieszkańców)?
7. Inżynierów kształci się już w przedszkolu, na politechnikach jest na to już o dekadę za późno.
Politechnika 4.0 czyli 4 w 1!
Politechniki z powodów swoich struktur i zasobów, powinny pełnić, aż 4 role z czego dziś odgrywają tylko trzy, a ta czwarta, nowa może rozwiązać ich wszystkie dotychczasowe problemy. Dodanie czwartej podpory działalności do już trzech istniejących nie wydaje się ogromną zmianą, a tak jak w przypadku krzeseł powinno ustabilizować całość działalnosci.
Te role to:
- Badawcza – tworzenie nowych rozwiązań i publikowanie opracować,
- Dydaktyczna – kształcąca studentów, aby mogli dołączyć do grona intelektualistów (osób z szerszym zrozumieniem otoczenia i zasługujących na miano osób z wyższym wykształceniem),
- Popularnonaukowa – rozbudzanie ciekawości dzieci i młodzieży, a także promująca idee nauki przez całe życie w szerszym społeczeństwie,
- Doszkalająca – przekazująca praktyczne umiejętności tak, pożądane przez gospodarkę całemu społeczeństwu,
W tym tekście opiszę jak moim zdaniem zmieniły się oczekiwania dla poszczególnych ról w latach dwudziestych XXI w. i dlaczego to właśnie ta czwarta może dla każdej uczelni odegrać najistotniejsza rolę.
1. Rola uczelni technicznych jako ośrodka badawczego
Największym problemem uczelni dzisiaj jest „punktoza”, czyli poświęcanie się tylko tym badaniom, które z największym prawdopodobieństwem przyczynią się do korzyści finansowych dla badacza, jak również jego uczelni. Będąc bardziej precyzyjnym, należy dodać, że chodzi o poświęcanie się badaniom, które najłatwiej będzie opublikować w najlepiej punktowanych czasopismach naukowych, bo to dopiero przekłada się na finansowanie. Brak chęci – lub niemożność – do publikowania wyników badań, które nie potwierdziły założeń i nie umożliwią komercjalizacji, również jest często przytaczanym problemem przez moich rozmówców.
Uczelnie wyższe z powodów błędów systemowych ich finansowania dziś coraz bardziej przypominają koncerny farmaceutyczne, którym bardziej opłaca się przygotowywać leki, które umożliwią przytrzymywanie pacjenta przy życiu przez lata za pomocą drogiej terapii, niż inwestować w leki, które umożliwiają wyleczenie. Niepożądane jest zdrowienie pacjenta, bo za tym idzie odcięcie od „subskrypcyjnych” przychodów z leków – pacjent, chcąc żyć, musi tak naprawdę płacić pewną comiesięczną subskrypcję (tak można postrzegać wieloletnie kuracje). Z uczelniami nie powinno to tak wyglądać. Punkty, czy pieniądze nie powinny być głównym wyznacznikiem zainteresowań naukowców.
Pomimo, że z raportu przygotowanego z inicjatywy Konferencji Rektorów Uczelni Ekonomicznych „Nauka i szkolnictwo wyższe a PKB” z 2023 roku wynika bardzo wyraźnie, że każda złotówka zainwestowana w badania naukowe i prace rozwojowe zwraca się w formie wzrostu PKB od wartości 8 do nawet 13 zł, nie ten wzrost finansowy, a wzrost wiedzy powinien być ich głównym celem. Sektor prywatny z oczywistych powodów nie może sobie na to pozwolić. Warto tutaj wspomnieć o pojęciu „dostojeństwo uniwersytetu”, które na przestrzeni niemalże wieku, bo zostało przytoczone pierwszy raz już w 1932 roku przez Kazimierza Twardowskiego, nie straciło na aktualności. Jest to idea, która głosi, że główną rolą uczelni wyższej jest tak naprawdę powiększanie wiedzy, i tylko tyle, bez wizji jej jakiegokolwiek praktycznego zastosowania. Można by rzec, że rolą uniwersytetów dla ludzkości jest zwyczajne zaspokajanie potrzeby zrozumienia świata, niezależnie czy miałoby to jakiekolwiek komercyjne zastosowanie. Nasuwa mi się tutaj myśl, że jest to powrót do korzeni uczelni, czyli czasów starożytnych filozoficznych debat, których jedynym celem było poszukiwanie odpowiedzi.
Jeżeli kogoś ten argument nie przekonuje, to najlepiej do mnie trafia przykład leków na przysłowiowego – i dosłownego – raka. Większość badań nad tego typu substancjami okazuje się całkowitym niepowodzeniem, ale w dalszym ciągu powinny być solidnie finansowane. Każda substancja, która okaże się nieskutecznym lekiem na jakąkolwiek przypadłość – przysłowiowy nowotwór – jest tak naprawdę sporym krokiem naprzód jako naukowej cywilizacji globalnej mającej wspólnego wroga, ponieważ pozwala skreślić z listy potencjalnych lekarstw kolejny punkt, na który nie warto poświęcać więcej czasu. Dokładnie tak samo jest z technologią i tym, co finalnie się sprawdzi. Pomimo coraz mocniejszych komputerów, w dalszym ciągu, podobnie jak przed wiekiem, musimy wymyślać dziesiąty tysięcy tych niedziałających – 'żarówek’ – aby ostatecznie stworzyć jedną, która zadziała. Nie ma innego wyjścia, z tym że uczelnie mogą sobie na takie błądzenie pozwolić o wiele bardziej niż prywatne firmy, a tym samym powoli pchać nasz gatunek ku lepszemu jutru. Historia polskiej wynalazczości pokazuje dobitnie, że nasze uczelnie, ale także i państwo, nie potrafią wdrażać innowacji na rynek, dlatego niestety, powinny się skupić na sugerowaniu prywatnym podmiotom, gdzie znajdują się potencjalnie dochodowe tematy.
Podsumowując: rola badawcza uczelni wyższych w XXI wieku nie powinna skupiać się na dążeniu do komercjalizacji wyników badań, a raczej na poszerzaniu wiedzy i wspieraniu dorobkiem naukowym prywatnych firm.
2. Rola uczelni technicznych jako ośrodka dydaktycznego
Z moich osobistych doświadczeń jasno wynika, że przeważająca liczba inżynierów wszystkich politechnik w naszym kraju nie ma minimalnych kompetencji, aby móc wykonywać jakiś techniczny zawód w przyszłości. Podczas wszystkich szkoleń dedykowanych studentom i uczniom techników, które osobiście prowadzę w przeciągu ostatniego roku, zadałem moim kursantom jedno pytanie: „Na chłopski rozum, jak czujesz, czym różni się napięcie od natężenia prądu? W jaki sposób mógłbyś te zagadnienia wytłumaczyć młodszemu rodzeństwu?” Po usłyszeniu tego pytania mniej niż 10% słuchaczy jest w stanie udzielić jakiejkolwiek odpowiedzi, którą można by uznać za sensowną. Większość uczniów czy studentów nie jest w stanie nawet wskazać jednostek, nie wspominając o sposobach pomiaru. Przypomnę, że mówię tutaj o uczniach, którzy są w trakcie przygotowania do egzaminu zawodowego (zwykle z mechatroniki, elektroniki czy elektryki) oraz studentach z tytułem inżyniera, którzy mieli wiele lat fizyki w szkole – zwykle w podstawowej, gimnazjum i średniej.
Jestem świadomy, że jest to kolejny dowód anegdotyczny i całkowicie bezwartościowy z naukowego punktu widzenia, nie mający znamion badania, a co najwyżej sondy ulicznej przeprowadzonej na grupie zaledwie 120 kursantów, ale mimo wszystko dający mi do myślenia.
Idąc na studia techniczne, zaczynamy uczyć się o rzeczach, które funkcjonują od dłuższego czasu – aby nie powiedzieć o historycznych – gdzie w przeciągu tych 5 lat studiów wiele technologii zdąży powstać niemalże od zera, rozpowszechnić się, a część może nawet zniknąć. Na kierunkach z robotyki, moi kursanci skarżą się, że przez dwa lata muszą tworzyć odręczne rysunki techniczne, zamiast korzystać z dedykowanego do tego celu oprogramowania – tak jak to wyglądało na moim kierunku. Kto dziś w pracy rysuje odręcznie schematy?
Po sondzie dotyczącej napięcia i natężenia, w grupach dorosłych kursantów zacząłem rzucać luźne pytanie – jako odskocznię od programowania – „Co Wam dało pójście na studia? Co z nich wynieśliście?”
Zadając to pytanie pracownikom uczelni zawsze otrzymuję długą przemyślaną wypowiedź. Stawiając je jednak przed grupą przeciętnych zjadaczy chleba z tytułem przynajmniej inżyniera, w sali zapada cisza. Naprawdę niewiele osób, chce w takiej sytuacji cokolwiek powiedzieć – i to nie dlatego, że się wstydzi, bo podczas zajęć panuje bardzo duża otwartość luźnych wypowiedzi.
Należy postawić w tym miejscu pytanie:
„Czy ma sens spędzać tyle lat na uczelni wyższej? „
Moja odpowiedz to:
Oczywiście, że ma! Ale – musi być jakieś „ale” – tylko w przypadku jakichś 10% wszystkich studentów. Dlaczego 10%? Ponieważ z moich obserwacji wynika, że tylko taki procent kursantów, jest naprawdę zainteresowany poszerzeniem horyzontów, a reszta co najwyżej zdobyciem umiejętności potrzebnej w pracy.
Jeżeli potencjalny absolwent technikum chce pracować w zawodzie, do którego szkoła go przygotowała (programowanie PLC, obróbka CNC czy konwencjonalna, spawanie, modelowanie w 3D, druk 3D, telekomunikacja itd.), to powinien iść do pracy, bo na studiach z tego zakresu najprawdopodobniej nie dowie się niczego użytecznego (w praktycznym kontekście obsługi tych urządzeń). Jest niemal pewne, że po 5 latach pracy będzie zarabiać więcej niż absolwenci uczelni, ponieważ dla pracodawcy będzie już pełnoprawnym, doświadczonym (5 lat pracy) pracownikiem.
Niemalże wszyscy moi rozmówcy pracujący na uczelni zwrócili moja uwagę, że wbrew temu, co większość osób uważa, studia nie przygotowują do praktycznej pracy w zawodzie z wykorzystaniem konkretnych urządzeń, ale poszerzają horyzonty tych nielicznych, którzy chcą zrozumieć, jak te urządzenia działają. Po co to warto zrozumieć? Bo tylko jeśli wiemy, jak coś działa, możemy to udoskonalić i rozwijać. Jeżeli chcesz wytrenować swój umysł do pracy twórczej w świecie technologii, aby dostrzegać wzorce, aby w intuicyjny sposób móc obsługiwać wiele programów inżynierskich, to studia mogą – choć nie muszą – okazać się czymś wartościowym.
Jednak największą zaletą studiowania na politechnikach jest wykształcenie w sobie podejścia, że nic co technologiczne nie jest dla nas niemożliwe. Jeżeli jest problem, to samodzielnie każdy prawdziwy inżynier z wykształcenia znajdzie dokumentację czy książki, przyswoi z nich co trzeba, dowie się reszty i zrobi to, co trzeba.
W technikum jest się uczonym jak korzystać z narzędzi i maszyn. Na studiach jest się kształconym, aby wypracować w sobie umiejętność samodzielnego radzenia sobie
z wszelakimi wyzwaniami natury technologicznej, do których nikt nas nie przygotował.
W szkole nas uczą, a na uczelni samodzielnie studiujemy problemy.
Uczelnie dla osób zasługujących na wyższe wykształcenie
Pamiętam, jak ogromne wrażenie zrobił na mnie kolega, który przyjechał na praktyki wakacyjne w ramach organizacji studenckiej IAESTE do Gliwic z jednego z afrykańskich krajów. Wspomniał, że po technikum przez kilka lat pracował, aby zarobić na studia, i w końcu jako już „dorosły”, doświadczony, niezależny człowiek podjął decyzję, że chce studiować w swoim kraju. Był on najstarszym studentem, który uczestniczył w wymianie. Szokiem dla mnie było to, że poszedł na studia jak dorosły człowiek, a nie po prostu, jak u nas, jako uczeń, który zwykle, aby nie iść do pracy, idzie na studia. To zmienia wszystko w prawidłowym moim zdaniem postrzeganiu uczelni jako „świątyni wiedzy”, z której będziemy mogli wynieść to, co naprawdę chcemy się nauczyć.
Dla wszystkich (społeczeństwa, gospodarki, studentów, uczelni) będzie lepiej, jeżeli politechnika będzie stawiać przed studentami wyzwania, z którymi mierzenie się uczyni z nich innowatorów, twórców technologii czy naukowców, a nie organizować egzaminy z nieskończoną liczbą poprawek.
Moim zdaniem, idea uczelni wyższych uległa całkowitej destrukcji w momencie, gdy student stał się walutą, a nie klientem. Wszyscy znajomi, którzy pracują na uczelniach, skarżą się, że władze sugerują lub nawet mówią wprost, że studentów należy przepychać, aby jak najdłużej w jak największej liczbie dokładali się do konta bankowego uczelni – głównie z państwowej kasy. Jeżeli pracownicy słyszą, że nie mają kształcić studentów, ale ich przepychać, to znaczy, że sytuacja zaszła w bardzo irracjonalnym kierunku.
Trzy terminy do zdania egzaminu nie brzmią jakoś wygórowanie, a jednak nie pamiętam, aby za moich czasów odbyły się tylko 3 terminy – zwykle było ich siedem. Politechniki nie kończą tylko Ci najzdolniejsi, ale Ci najwytrwalsi. Gdyby na uczelni studiowali tylko najzdolniejsi, to uczelnia mogłaby się na nich skupić, a tym samym zwiększyć coś, co w reklamie nazywa się CTR (Click-through rate, pol. współczynnik klikalności) – czyli na ilu studentów przypada, ile wybitnych jednostek, które naprawdę mogą stworzyć coś wielkiego. Pozytywnym skutkiem takiego podejścia byłby także ich wpływ na siebie na wzajem, bo „z kim się zadajesz, takim się stajesz”. Wybitne jednostki ciągną do podobnych sobie, co pozwala im często jeszcze bardziej rozwijać skrzydła. Podczas jednej z moich autostopowych wypraw trafiłem na nocleg do znajomego, który pracuje w CERN w Genewie jako elektronik. Miałem to szczęście, że wybrałem się z nim na domówkę do jednego z jego kolegów z pracy, na której mogłem spotkać wielu młodych świetnie wykształconych pracowników tej jednostki. To co rzuciło mi się wtedy w oczy to fakt, że większość z nich zarażała wszystkich wokoło swoim entuzjazmem niezależnie od poruszanych tematów. Chciałbym pracować w takim zespole, i każdemu tego życzę, aby otaczał się ludźmi, którym się chce i widzą sens w swojej codziennej pracy.
Jeżeli jesteś wykładowcą uczelnianym, wyobraź sobie sytuację, że nie musisz się już więcej męczyć z tymi studentami, którym kompletnie nie zależy na wiedzy, a wyłącznie na „studiowaniu”. Jakby mogła wyglądać Twoja praca, gdybyś mógł współpracować z studentami, którzy naprawdę chcą się czegoś nauczyć i traktują etap studiowania jako formę dostępu do czegoś naprawdę wartościowego, a nie poczekalni przed dorosłym życiem.
Co jednak z potencjalnie zdolnymi studentami?
Co w sytuacji, gdy młody człowiek nie wie, czego chce, nie wie, gdzie powinien pracować? Co zrobić z podejściem studentów, że okres studiów to czas do namyślenia się, co chcę w życiu robić, gdy już kiedyś może dorosnę? Na zamożnym Zachodzie czymś stosunkowo popularnym jest „Gap year”, zwykle roczna przerwa – bywają krótsze – na „odnalezienie siebie” przed pójściem na studia. Jest to rok poświęcony na zwiedzanie świata, na sporo dorywczych prac, na zadawanie sobie pytań i szukanie bez pośpiechu odpowiedzi.
Inne podejście reprezentują kraje uboższe, jak choćby przytoczony przykład kolegi z Afryki. Co złego jest w tym, aby po szkole średniej najpierw iść do pracy? W wielu krajach, aby móc iść na studia doktorskie, należy udokumentować doświadczenie zawodowe. Dlaczego podobnego doświadczenia nie powinno wymagać się od studentów, np. roku czy dwóch pracy na umowę o pracę lub własnej działalności? Zwykle w tym momencie słyszę zdanie: „Gdy młody człowiek poczuje, co to znaczy zarabiać, poczuje niezależność, to już na studia na pewno się nie wybierze”. I o to chodzi. Jeżeli ktoś nie ma wewnętrznej – lub zawodowej – potrzeby pójścia na studia, to najwyraźniej nie powinien tam iść. Takie podejście ma także drugie dno. Jeżeli popracujesz, zapłacisz podatki, napędzisz naszą gospodarkę, to proszę bardzo, państwo odwdzięczy Ci się darmową możliwością podnoszenia kompetencji, abyś mógł w przyszłości zarabiać więcej i płacić jeszcze wyższe podatki. To chyba zdrowy układ.
Na zakończenie chciałbym zwrócić Twoją uwagę na jeszcze jeden aspekt studiowania. Lata życia spędzone na uczelni to nie tylko okres przyswajania dużych ilości wiedzy, ale także czas rozwoju umiejętności miękkich i budowania siatki znajomości. Często młodszym studentom i uczniom technikum mówię, że to dzięki studiom tak wcześnie otwarłem własną firmę – na 8 semestrze – i zawodowo zajmuję się tym czym się zajmuję. Studiom, nie mylić z uczelnią, ponieważ te wszystkie umiejętności – miękkie – które nabyłem, i w największym stopniu pokierowały moją ścieżką kariery zdobyłem podczas udzielania się w organizacji studenckiej IAESTE. Studia to nie tylko nauka, ale czas o wiele szerzej rozumianego rozwoju o czym wiele osób niestety zapomina.
W tym miejscu docieramy jednak do całkowicie nowego podejścia do edukacji wyższej. Do czegoś co można by nazwać „kursowaniem”, jednak nim będę w stanie zaprezentować w pełni tą idee, musimy przelecieć szybko przez trzecią role uczelni wyższych, aby finalnie zatrzymać się na tej nowej czwartej, która umożliwi wdrożenie tego pomysłu w życie.
3. Rola uczelni technicznych jako populizatorów nauki i technologii
Twierdzenie, które moim zdaniem najlepiej opisuje rolę programów, wydarzeń i działań mających za zadanie zaciekawić ludzi (szczególnie dzieci i młodzież), padło z ust Tomasza Rożka w wywiadzie dla Politechniki Śląskiej i przez wiele tygodni nie potrafiło wyjść mi z głowy. Brzmiało ono: „inżynierów kształtuje się już w przedszkolu”. Patrząc na to z osobistej perspektywy syna mechanika samochodowego, który w dzieciństwie od najmłodszych lat o wiele więcej czasu spędził w warsztacie samochodowym niż na placu zabaw, nie mogę się z tym nie zgodzić. Po latach zabawy śrubkami, łożyskami, młotkami i „rozbrajaniu” – młotkiem – wszystkiego, co wpadło w ręce, nim postawiłem pierwsze kroki w szkole podstawowej, nie wyobrażałem sobie pójścia w jakimkolwiek innym kierunku niż do technikum, a następnie na politechnikę.
W tym punkcie nie zamierzam narzekać na działania uczelni wyższych, ponieważ wydarzenia takie jak Śląski Festiwal Nauki, podcasty, kanały na YouTube, Wieczór Naukowców, zapraszanie uczniów i przedszkolaków na zajęcia i prezentacje – to wszystko jako tako działa, choć nie można spoczywać na laurach! Jeżeli uczelnia ma imponujące laboratoria, kadrę, która ma pasję do dzielenia się wiedzą oraz wolne pomieszczenia, powinna robić wszystko, aby uczniowie szkół podstawowych i średnich byli stałymi bywalcami w jej murach. To nie tylko inwestycja w przyszłość uczelni – pozyskiwanie potencjalnych studentów – ale inwestycja w rozwój całego społeczeństwa. Coraz bardziej niestety pozbawionego wzorców do naśladowania i ciekawszych planów na przyszłość niż zostanie influencerem.
Dlaczego by nie pójść o krok dalej i zaangażować wolnej kadry dydaktycznej do prowadzenia systematycznych, atrakcyjnych zajęć dla szkół średnich w swoich imponujących laboratoriach? Co miesiąc można by prowadzić zajęcia o innej tematyce, związanej z zagadnieniami poruszonymi podczas lekcji. To pozwoli na zaproszenie co najmniej 20, a może i 40 klas co miesiąc.
Gdy otwierałem swoją pierwszą firmę – agencję reklamową – promowałem moje usługi twierdzeniem, że „prowadzenie biznesu bez reklamy jest niczym puszczanie oka do dziewczyny w klubie w totalnej ciemności. Tylko Ty wiesz, co robisz.” Podobnie jest z uczelniami, które prowadzą badania, o których nikt inny nie wie, a które mają potencjał wpłynąć na decyzje zawodowe młodych osób. Kto, jeżeli nie uczelnie wyższe, powinny kształtować wyobrażenie młodych osób o pracy naukowca, inżyniera, innowatora? Dziś najskuteczniej robią to youtuberzy. Może patrzę na postępy działów marketingu uczelni zbyt krytycznie, ale bez zaangażowania ich potencjału jako instytucji zatrudniających setki, a często tysiące ludzi, z ogromnymi budżetami – w porównaniu do internetowych twórców- nie uda się zmienić naszego społeczeństwa, aby w pełni wykorzystać potencjał intelektualny i przeciwdziałać ogłupiającemu wpływowi nowych technologii.
Wprowadzenie pewnej formy rynkowej rywalizacji o kursantów otwartych kursów, opisanych w kolejnym punkcie, zmieniłoby także postrzeganie marketingu naukowego przez władze uczelni. Jeżeli człowiek nie musi z własnej kieszeni płacić za szkolenie, wybierze taką uczelnię, która jest najbliżej, chyba że inna znajdująca się trochę dalej przyciągnie jego uwagę w jakiś przekonujący sposób. Dziś ogromnym problemem przy wyborze studiów jest to, że wybierają je osoby, które nie dokonują tego wyboru świadomie, i to nie tylko z powodu swojego zaniedbania, ale nawet bardziej z powodu, że ciężko porównać jakość kształcenia na poszczególnych uczelniach w naszym kraju, gdyż nie udostępniają one materiałów edukacyjnych, które można by łatwo porównać. A to powinno być decydujące przy dokonywaniu wyboru, a nie liczba wybitnych absolwentów, bo ona zależy w dużej mierze od liczby wybitnych maturzystów, którzy ją wybierają. Dobra uczelnia to nie ta, która pielęgnuje najzdolniejszych, ale taka, która najskuteczniej podnosić potencjał także wszystkich pozostałych.
4. Rola uczelni technicznych jako ośrodka doszkalającego
Dla osób czytających tylko ten rozdział, zamieszczam informację, że dotychczas pracowałem lub współpracowałem z dwoma głównymi ośrodkami szkoleniowymi z zakresu automatyki przemysłowej w Polsce oraz z niezliczonymi innymi z pokrewnych dziedzin przemysłu. Od ponad 10 lat współpracuję z największym w Polsce ośrodkiem szkoleń technicznych EMT-Systems. To w dużej mierze doświadczenie zdobyte w tak innowacyjnym miejscu spowodowało, że narodziła się w mojej głowie wizja „kursowania” (połączenie „studiowania” i „kursów”). Widząc, jak bardzo te centra szkoleniowe, i niezliczone mniejsze, przez które się przewinąłem, zaspokajają konkretną potrzebę swoich klientów, jaką jest zdobycie praktycznej wiedzy, którą będą mogli wykorzystać już kolejnego dnia w swojej pracy – albo dzięki niej zdobyć kolejną, lepszą pracę – zacząłem się zastanawiać, dlaczego uczelnie przynajmniej w pewnym podstawowym zakresie nie mogą funkcjonować podobnie?
Zadając to pytanie pracownikom uczelni, którzy prowadzą w wolnym czasie zajęcia także w ośrodkach szkoleniowych, usłyszałem w odpowiedzi, że politechnika ma za zadanie rozwijać … (możesz o tym wszystkim przeczytać w punkcie 1 tej listy), a nie umiejętności praktyczne. Niby tak, ale z jakiegoś powodu to właśnie wszystkie uczelnie techniczne wysyłają swoich pracowników, a co jeszcze bardziej zaskakujące, studentów na kursy, które prowadzę, pomimo że same posiadają kadrę dydaktyczną i specjalistyczne pracownie w swoich murach. Takie podejście pozbawione jest już na pierwszy rzut oka sensu, i pomimo że dzięki takim zleceniom mam z czego żyć, chciałbym je w tym miejscu wytknąć palcem.
Zgodnie z podstawami neurodydaktyki, jeżeli nie wiemy, po co jest nam jakaś wiedza, to nasz mózg nie będzie w stanie się tego nauczyć. Dlatego uważam, że działalność dydaktyczną uczelnie powinny podzielić na dwie wyraźnie oddzielone od siebie formy:
- W jednej skupić się na tym, co dotychczas, czyli rozwijaniu chętnych studentów, aby mogli osiągnąć status osoby naprawdę wykształconej, jak dotychczas – punkt drugi tej listy.
- W drugiej skupić się na umiejętnościach praktycznych społeczeństwa, tak pożądanych w szybko rozwijającym się świecie.
„Kursowanie” – organizowane na uczelniach otwartych kursów praktycznych z zakresu podstawowego dla studentów i wszystkich chętnych obywateli.
Jeżeli uczelnie są finansowane z środków publicznych, a ich głównym celem jest podnoszenie poziomu wykształcenia całego społeczeństwa, to czy zapraszanie wszystkich płacących podatki na darmowe szkolenia organizowane w swoich murach i publikowanie wszystkich swoich materiałów dydaktycznych, a także wykładów w formie podcastów i filmów w sieci nie spełniałoby tej roli lepiej niż teraz?
W dalszej części tekstu omówię szczegółowo wpływ organizowania kursów na całe nasze społeczeństwo, a także odpowiem na najczęściej pojawiające się pytania i obawy związane z taką zmianą. Z kolei na temat udostępniania materiałów w sieci napisałem już wszystko w rozdziale (i tekście na stronie) „CALM NED.
Kursowanie w szczegółach
Kto miałby płacić za finansowanie takich darmowych, ogólnodostępnych szkoleń?
Obecnie za doszkalanie się płacą urzędy pracy, Unia Europejska, KFS i inne instytucje, z marginalną rolą państwa. Jednak w moim pomyśle to właśnie rząd powinien finansować takie szkolenia, ponieważ państwo zyskuje najwięcej w formie powracających w przyszłości podatków (rozwinę myśl w kolejnym punkcie).
Kto mógłby w takich szkoleniach uczestniczyć?
Każdy uczący się, student czy osoba odprowadzająca podatki, ponieważ szkolenia miałyby być finansowane z celowego odliczenia od podatków pracujących osób (w tym będących na urlopie wychowawczym). Zamiast zapłacić 10 tys. złotych podatków, mogliby za tę kwotę uczestniczyć w szkoleniach organizowanych przez uczelnie. Faktycznie tych pieniędzy obywatel nie zobaczy, ale chcąc podnosić swoje kompetencje, będzie mógł brać udział w takich szkoleniach za darmo – jestem świadomy, że to mało chwytliwa obietnica przedwyborcza.
Uczniowie mogliby, korzystać z takich darmowych szkoleń przez np. 2 lata od momentu zdania matury lub egzaminu zawodowego, co mogłoby być potwierdzeniem, że będą w stanie się nauczyć to co zostanie im zaprezentowane. (Do studentów wrócę w dalszej części tekstu, a tutaj chciałbym się skupić na osobach pracujących ponieważ to właśnie one miałby się stać głównymi beneficjentami tego projektu.) Podkreślę, że z szkoleń mogłyby korzystać osoby pracujące (ewentualnie poszukujące pracy, po przepracowaniu wcześniej roku) to znaczy płacące podatki. Taka motywacja podatkowa, mogła by zachęcić Polaków do stałego podnoszenia swoich kompetencji – my jako naród szczególnie nie lubimy płacić podatków, bo wielu z nas uważa, że są one marnotrawione-, w ten sposób choć część z tych pieniędzy mogłaby, wracać do ich kieszeni, czy raczej do ich głowy w formie użytecznej wiedzy. Każdy z nas sam wie, jak najlepiej zainwestować pieniądze w swój rozwój, aby przyniosły mu jak największe korzyści.
Skoro istnieje już tak wiele różnego typu ulg podatkowych to czy taka, nie okazałaby się najlepszą inwestycją dla Państwa? Pieniądze, które trafiają do kasy państwa w formie podatków, wędrowałby w takiej sytuacji do uczelni wyższych, finansując w ten sposób ich prace badawcze, laboratoria itp. A wiemy już, że każda zainwestowana w ten sposób złotówka to nawet 13zł zwrotu w PKB. Moim zdaniem to o wiele więcej, bo jeżeli osoba po szkoleniu dostanie podwyżkę w pracy w wysokości np. 1000zł to już z samych tylko podatków w każdym miesiącu zasili budżet w wysokości 170 zł (nie uwzględniając wpływów z VAT z zakupionych produktów za resztę tej kwoty).
W jaki sposób dostęp do darmowych kursów mógłby zmienić nasze społeczeństwo i gospodarkę?
Tego tak naprawdę nikt nie jest w stanie przewidzieć, ale przynajmniej spróbujmy przybliżyć wpływ na kilka aspektów życia społeczno-gospodarczego.
Podnoszenie kompetencji
Z rozmów z moimi kursantami wynika, że większość (powyżej 90%), jest wysyłana na szkolenia przez firmy, które traktują te wydatki jako inwestycję w kadry. Niewiele osób stać, aby z własnej kieszeni wydać 3 czy 5 tysięcy złotych na szkolenie i poświęcić na to 5 urlopowych dni. Dla przeciętnego Kowalskiego takie kwoty przewyższają miesięczne dochody, a tym bardziej oszczędności do zainwestowania. Co w sytuacji, gdyby takie szkolenia nic nas nie kosztowały? Podczas eksperymentów z „bezwarunkowym dochodem podstawowym” w niektórych krajach okazywało się, że ludzie te dodatkowe pieniądze wydawali właśnie na podnoszenie swoich kompetencji zawodowych, a co za tym idzie inwestowali je w przyszłość swojego społeczeństwa. Czy przy polskiej mentalności oferowanie darmowych szkoleń niż darmowych pieniędzy nie okazałoby się lepszym pomysłem z podobnymi skutkami?
Lekarstwo na wypalenie zawodowe
Wyobraź sobie społeczeństwo, w którym, jeśli chcesz zmienić pracę na lepiej płatną np. w przemyśle wymagającym konkretnych umiejętności potwierdzonych certyfikatami (PLC, CNC, CAM i inne trzyliterowe skróty) nie martwisz się o pieniądze tylko w czasie wolnym szkolisz się. Podobnie po zwolnieniu z pracy. O ile miałbyś mniejszy stres, gdybyś żyjąc z swoich oszczędnościach, był w stanie w miesiąc zdobyć nawet 4 takie certyfikaty – na które inaczej nie mógłbyś sobie pozwolić. Także w sytuacji pojawienia się nowej niszy na rynku pracy spowodowanej rozpowszechnieniem nowej technologii, ludzie mogliby od razu modyfikować swoje ścieżki kariery, bez bariery finansowej. Jak ogromny potencjał rozwojowy miałoby takie elastyczne społeczeństwo?
Reagowanie na zmieniając się świat
Od czasów szkoły średniej czytam raporty, których wnioski przekonując, że każda współcześnie wkraczająca na rynek pracy osoba, w przeciwieństwie do swoich rodziców czy dziadków będzie zmuszona wielokrotnie zmieniać pracę, a może nawet całkowicie przebranżowić się. Jak w takim razie państwo chce przygotować społeczeństwo do pracy w tak szybko zmieniającego się świata? Nie wspominając o osobach młodych, które są dopiero przed podjęciem decyzji wiążących im ręce -do pewnego stopnia- na resztę życia. Dziś w 5 lat powstają całkowicie nowe branże. Ile czasu zajęło rozpowszechnienie się biurkowych drukarek 3D, dronów, paczkomatów? Chat GPT w niecały rok wpłynął na wszystko: rynek pracy i nowych technologii, prace domowe w szkołach i to jak szukamy informacji w internecie. Jak w takim razie osoba wybierająca technikum ma podjąć racjonalną decyzję. Dziś taki model już nie ma sensu.
Brak poczucia stabilności
Ostatnie lata pokazały, że stabilne i przewidywalne czasy mamy już za sobą. Gdy wybieramy konkretną ścieżkę kariery, nie możemy być pewni czy dana branża nie zostanie zastąpiona przez sztuczną inteligencję, wyeliminowana przez kolejną pandemię lub poddana sankcjom z powodu rywalizacji mocarstw. To rodzi pytanie, „jak zachować zdrowie psychiczne w tak niepewnych czasach”. Oczywiście, nigdy nie mieliśmy pewności co do naszych decyzji, ale ostatnie lata uświadomiły, że zmiany zachodzą szybciej niż kiedykolwiek. Aby poradzić sobie z tym, powinniśmy przestać traktować stabilność zawodową jako standard i jako społeczeństwo, z pomocą państwa, otworzyć się mentalnie bardziej na zmianę pracy. Jestem rodzicem, więc rozumiem, jak stresująca może być taka decyzja, wpływająca na życie kilku osób. Zmiana podejścia do zmiany pracy, która teraz jest uważana za jedną z najbardziej stresujących sytuacji, porównywalną tylko z stratą bliskich, to zadanie dla specjalistów. Tylko oni są w stanie przygotować nas do zmiany myślenia o „zmianie”. O ile łatwiej zmienić zawód gdybyśmy nie obawiali się, że wybór niewłaściwego szkolenia wiąże się z utratą oszczędności, a traktowalibyśmy ją jako coś normalnego, niczym zmianę miejsca wakacji.
Skalowalność małych innowacyjnych firm
Możliwości małego przedsiębiorcy w zakresie wysyłania swoich pracowników na szkolenia są z powodów finansowych istotnie ograniczone, a tym samym rozwój firmy i wprowadzenie na rynek nowych produktów czy usług. Istnieją liczne projekty z dofinansowaniami na innowacje i rozwój, ale jako mikroprzedsiębiorca z przedsiębiorczej rodziny doskonale wiem, z jak wielkim zaangażowaniem czasu i stresem wiąże się korzystanie z ich wsparcia. Często, mimo że są one kierowane do najmniejszych firm, to z powodu czysto ludzkich są poza ich zasięgiem. Dlatego tak niewielu znajomych czy członków rodziny, posiadających małe firmy, miało kiedykolwiek okazję skorzystać z dofinansowań. Co jest o tyle smutne, że to przecież Ci najmniejsi w największym stopniu składają się na budżet państwa.
A teraz wyobraź sobie sytuację, w której jedynym kosztem młodego przedsiębiorcy lub paczki znajomych, którzy wspólnie uruchomili start-up, wysyłając pracownika (lub siebie) na ważne szkolenie, jest tylko dojazd i hotel na kilka dni poza miejscem pracy. Gdyby taki model szkoleń udało się wprowadzić na wszystkich uczelniach, pracodawca nie musiałby pokrywać kosztów delegacji, ponieważ dojazd do najbliższej zajmuje przeważającej większości obywateli naszego kraju mniej niż godzinę.
Co z nadużyciami?
Ciężko mi sobie wyobrazić, w jaki sposób przeciętny Nowak czy Kowaalski miałby naciągać na koszty budżet państwa, skoro to tylko jego podatki (a nie gotówka) mogłyby być bezpośrednio przekazywane wyłącznie uczelniom wyższym. Jeżeli zarabia i płaci podatki, to ma prawo podnosić swoje kompetencje. Dlaczego jako mały przedsiębiorcą, nie mógłbym sobie nawet wyrobić nawyku poświęcania jednego tygodnia w miesiącu na taki kurs – gdyby starczało mi na ZUS -, co poszerzałoby moje horyzonty, podnosiło osobistą kreatywność i innowacyjność działalności. Im więcej wiemy, tym lepsze decyzje biznesowe jesteśmy w stanie podejmować.
Jeśli jednak te argumenty kogoś nie przekonują, zawsze można wprowadzić system elektronicznych testów, znany z kursów prawa jazdy, które kursanci uzupełnialiby w ostatnim dniu szkolenia na terenie uczelni. Potwierdziliby w ten sposób, że nie tylko uczestniczyli w całych zajęciach (co byłoby wymagane, aby nie musieć płacić za szkolenie z własnej kieszeni), ale także przyswoili omawiany materiał na minimalnym poziomie. Niezaliczenie testu nie powinno skutkować naliczeniem opłat, ale do czasu jego zdania taka osoba nie mogłaby zapisać się na kolejny kurs.
Czy da się wykształcić społeczeństwo innowatorów
Osobiście wierzę, że tak. Wystarczy spojrzeć na społeczeństwo Izraela, które dziś jest uważane za najbardziej innowacyjne, z największą liczbą start-upów per capita. „Niewielkie, ośmiomilionowe państwo może się też pochwalić największą liczbą inżynierów, patentów i naukowców w przeliczeniu na setkę mieszkańców. W Izraelu działa ponad 5 tys. start-upów, podczas gdy w Polsce, czterokrotnie większej pod względem liczby ludności, jest ich około 2,5 tys. Co więcej, żaden inny kraj na świecie nie przeznacza tak dużej części swojego budżetu na badania i rozwój. W Izraelu jest to ponad 4 proc. PKB, a w Polsce około 1 proc.” – źródło money.pl. W kilku publikacjach spotkałem się z twierdzeniem, że kreatywność Żydów w dużej mierze, wynika z faktu, że podczas odbywania obowiązkowej dla mężczyzn i kobiet dwu- lub trzyletniej służby wojskowej współpracują przedstawiciele wszystkich klas społecznych z różnych kręgów i miejscowości. Już od czasów starożytnych szlaków handlowych wiemy, że im bardziej ludzie się różnią, tym ciekawsze pomysły są w stanie zaprezentować. W Izraelu podczas służby w jednym zespole współpracują ze sobą księgowi, fryzjerzy, informatycy, mechanicy i artyści, co stwarza nieprzewidywalne możliwości dla pojawienia się innowacyjnych pomysłów przez osoby o tak różnych doświadczeniach. Dopiero gdy pojawi się pomysł, pojawia się potrzeba finansowania. Wiele świadomych krajów stawia na finansowanie innowacyjnych firm, ten jednak jako jedyny stworzył – przypadkiem – także warunki do twórczych burzy mózgów, do wspierania kreatywnych dyskusji.
W rozdziale – i artykule na stronie www – na temat neurodydaktyki opisuję obszernie, w jaki sposób powstają kreatywne pomysły, ale w tym miejscu dla czytelników tylko tego tekstu pozwolę sobie na przytoczenie kilku zdań:
Kreatywność nie polega na wymyślaniu czegoś całkowicie nowego, niepowtarzalnego – co w dziejach ludzkości miało miejsce dosłownie tylko kilka razy. Kreatywność to raczej dostrzeganie usprawnień i przenoszenie rozwiązań, które już gdzieś się sprawdziły, do całkowicie nowych branż oraz zastosowań.
Doświadczenia piekarza, nauczyciela i mechanika, wymieszane podczas burzy mózgów przy rozwiązywaniu jakiegoś problemu z czołgiem, mogą przynieść całkowicie nieprzewidywalne efekty – może tak właśnie powstał pomysł na program Pegazus? W ten sposób powstają innowacyjne małe biznesy. Gdyby na otwartych szkoleniach mogli się spotykać ludzie z różnych branż i klas społecznych, motywowani do pracy w grupach, to co by z tego mogło powstać, jest nieprzewidywalne. Nie wspominając już o integracji po zajęciach i możliwości poszerzenia sieci znajomych czy biznesowych partnerów.
Nowa forma studiowania – Studenckie kursowanie
Kursowanie to wyciągnięcie wszystkiego co najlepsze z studiów podyplomowych, kursów technicznych prywatnych ośrodków, studiów zaocznych i standardowego trybu studiowania hybrydowego (łączenia pracy ze studiami).
Maturzyści, aby móc zostać przyjęci na studia publiczne, powinni udokumentować przynajmniej rok pracy po egzaminie dojrzałości, jednak mieliby możliwość korzystania z kursów przez dwa lata. Czas studiów mógłby pozostać taki sam jak obecnie, ale w formie dwóch tygodni na uczelni i dwóch tygodni na własny użytek miesięcznie, co umożliwiłoby mniej zamożnym pracę na pół etatu, bez przemęczania się nadmierną nauką i nocek. Dwa tygodnie w miesiącu studenci mogliby wykorzystać także na zaliczanie kursów, tworzenie projektów – także na zlecenia dla firm, co sprzyjałoby przedsiębiorczości – prowadzenie korepetycji, szeroką działalność w organizacjach studenckich, wolontariaty, podróże, inżynierki i magisterki.
Stypendyści wykazujący szczególny potencjał naukowy mogliby w tym czasie uczestniczyć w pracach badawczych, uczyć się, jak przeprowadzać eksperymenty, jak prowadzić projekty, prowadzić zajęcia dla młodszych grup. Ten czas nie byłby tylko traktowany jako studiowanie, ale także zdobywanie doświadczenia naukowego. Opcji, jak wykorzystać ten czas, jest wiele, a z powodu rocznego doświadczenia pracy na własny rachunek, jestem przekonany, że będzie on zagospodarowany o wiele lepiej niż czas obecnych studentów.
Słowa, którymi otwieram książkę, z której pochodzi ten rozdział brzmią: „głównym celem edukacji nie jest wiedza, lecz działanie”. Doskonale pasują one także to co w dwóch wolnych tygodniach mogliby robić studenci. Działać, wykorzystywać swoją wiedzę w praktyce, projektować i eksperymentować w pracowniach. Pozwólmy im studiować, a nie tylko spotykać się z nimi, aby ich nauczać. Nie po to człowiek idzie na studia, aby cały czas być nauczanym, a dziś to tak wygląda.
Oddzielenie kadry naukowej od dydaktycznej. Dobry naukowiec może być ekstremalnym introwertykiem, a kipiący pasją do nauki wykładowca – fatalnym badaczem. Dlaczego dziś uczelnia nie wykorzystuje potencjału jednych i drugich, a zmusza ich do wykonywania tych zadań, do których nie mają predyspozycji?
Korzyści z zmiany podejścia do studiów:
- Na studia szłyby tylko te osoby, które czują chęć do rozwoju, niezależnie od wieku (jeżeli tylko mogą sobie pozwolić na pracę na pół etatu, a wliczając weekendy – na ¾ etatu).
- Studenci czuliby większą motywację do studiowania, ponieważ doświadczyliby już życia na własny rachunek.
- Technika zyskałaby na prestiżu w mentalności młodych osób, ponieważ poza maturą gwarantuje uprawnienia do wykonywania potrzebnych zawodów, co za tym idzie, gwarantowałaby wyższe zarobki niż osoby po ogólniaku, z korzyścią dla gospodarki.
- Na studiach spotykałyby się osoby z większym doświadczeniem życiowym i zawodowym, a nie tylko młodzież, chcąca przedłużyć sobie dzieciństwo. A jak już wspominałem, wymieszanie różnych doświadczeń jest z korzyścią dla całego społeczeństwa.
- Najprawdopodobniej wiązałoby się to z ogromnym spadkiem liczby studentów, a co za tym idzie, ogromnymi oszczędnościami dla państwa, które dziś są wydawane na rzesze niezaangażowanych studentów.
- Wolne środki w budżecie państwa mogłyby zostać lepiej zainwestowane w kursy, na których uczestnicy już wiedzą, po co im to.
Z doświadczenia mogę powiedzieć, że moim zdaniem najgorzej wydane pieniądze uczelni są te na szkolenia studentów z SCADA – które prowadzę na licznych politechnikach. Są to najbardziej zaawansowanych systemów sterowania, o których studenci nie mają najmniejszego pojęcia. Nigdy nie spotkali się z sterownikami PLC, albo uproszczonymi systemami na panelach HMI. Oni nie mają nawet przekonania, że może im się to w przyszłości kiedykolwiek przydać w inny sposób niż jako papierek do CV. Jednak w tych grupach trafiają się czasem wyjątki, najlepsi i najbardziej zaangażowani kursanci to Ci, którzy już pracują w firmach. Wiedzą, że dzięki szkoleniu będą mogli awansować i mają wyobrażenie o tym systemie. Najpierw trzeba poznać potrzebę, a potem metodę na jej zagospodarowanie.
- Spadek liczby studentów, a co za tym idzie obniżenie finansowania uczelni z budżetu państwa, powinien rekompensować się przez cotygodniowe (a może nawet weekendowe) grupy uczestników kursów – sumarycznie mogłoby to być większym zastrzykiem gotówki w krótszym czasie. Ponadto, skoro na studia będą chodzić wyłącznie studenci z największym potencjałem, to także uczelnia powinna otrzymać za ich kształcenie większe kwoty, które powinny zwrócić się jako jeszcze lepsza inwestycja. Zmiana podejścia ilościowego na jakościowe.
- Skoro na uczelniach w trybie kursowania mogliby spotykać się częściej niż dziś ludzie w każdym wieku, to takie osoby 'znające życie’, pewnie także przedsiębiorcy, mogłyby dzielić się swoim doświadczeniem z pracownikami uczelni. Poprzez swoje zaangażowanie mieliby większy wpływ na kształt uczelni, kierunki jej rozwoju, od dzisiejszych studentów, którzy w oczach władz uczelni są traktowani jako waluta, a nie partnerzy (co jest dziś oczywiste, ale wcale nie musi tak wyglądać). Taki bezpośredni kontakt uczelni z doświadczonymi życiowo pracownikami w szeregach studentów mógłby być dla nich szansą, aby w rzeczywistości wsłuchały się w głos społeczeństwa i bardziej pod niego ukierunkowały swoje projekty.
- Ułatwiłoby to nawiązywanie kontaktów biznesowych w szeregach studentów, a także nawiązywanie.
- Uwolnienie ogromnej ilości rąk do pracy, które niewidzialna ręka wolnego rynku mogłaby zagospodarować w najlepszy sposób. W czasach wysokiego bezrobocia, zatrzymywanie przez lata młodych osób z dala od rynku pracy znajdowało uzasadnienie jako metoda walki z niepokojami społecznymi, dziś sytuacja odwróciła się o 180 stopni i tych rąk potrzebujemy jak najwięcej.
- Gdyby kadry uczelni były zaangażowane także w prowadzenie kursów, na których uczelnia zarabiałaby niemałe pieniądze, a ich praca byłaby oceniana przez kursantów, to dałoby to możliwość przynajmniej części kadry na odejście od systemu zdobywania punktów za publikacje.
- Podczas dwóch tygodni bez zajęć na uczelni chętni studenci mogliby mieć dostęp do pracowni i laboratoriów, a także poświęcić ten czas na samodzielne studiowanie.